wtorek, 1 lipca 2014

Żarłoczność w Wilczym Głodzie

Zaprawdę długo zbierałam się do napisania recenzji swojej ukochanej knajpy. W tej chwili Wilczy Głód jest moim numerem jeden na gastronomicznej mapie Warszawy, jeśli wziąć pod uwagę stosunek jakość/cena/oryginalność/wielkość porcji. Lokal cenowo należy do tej samej grupy co choćby Meat Love, ale jakość i pomysły szefa kuchni są czymś co wywala mi głowę w kosmos ilekroć tam jestem.

No więc otworzyli ci knajpę pod domem...

Wilczy Głód otworzył swe drzwi dla pierwszych gości zimą tego roku. To było bodajże w styczniu lub w lutym. Wiadomo było, że menu jest sezonowe, krótkie i świeże. Zmienia się co miesiąc. W ofercie miały pojawić się lunche oraz weekendowe śniadania w korzystnych cenach. Odstraszały mnie odrobinę kombinacje smakowe, które wydawały się być karkołomne, toporne lub zupełnie nietrafione w mój gust. Były po prostu inne. Ciężko było mi uwierzyć w miszmasz arabsko-izraelsko-azjatycko-polski. Postanowiłam zaufać szefowi kuchni i udać się tam na lunch. Zrobiłam to w marcu.
Na lunch składają się dwa dania- wegetariańska (zazwyczaj wegańska, choć czasem trafia się miso-shiru) zupa i drugie danie, które może być z mięsem lub wegetariańskie. Lokal zaczynał od dwóch opcji do wyboru, ale z czasem kucharze zaczęli śmielej bawić się smakami i w ofercie pojawiają się po dwie-trzy opcje mięsne i dwie zupy. Do drugiego dania przeważnie można wybrać ziemniaki lub różne rodzaje kaszy, w tym kuskus. Wszystko świeże i fantastyczne. Do tego bar sałatkowy (codziennie inny) w cenie. Opcja mięsna- 23 zł. Opcja wege- 22 zł. Do lunchu można kupić lemoniadę za 4 zł.

Wracając do mojego pierwszego lunchu w Wilczym. W momencie, kiedy wylądowała przede mną zupa miso z zanurzonym, apetycznie chrupiącym krokietem nadziewanym soczewicą (fusion japońsko-polskie, o matko bosko!) wiedziałam, że pokocham to miejsce. Wierzcie lub nie, ale to połączenie smaków było absolutnie boskie.
Wszystkie lunche, które jadłam w Wilczym wspominam jak prawdziwą ucztę dla podniebienia. Buraczkowe kaszotto (tak, wiem, bzdurne słowo) ze szparagami, wątróbka, wspaniały dorsz w cieście, smażony na oleju kokosowym, gęsty krem z selera czy gulasz wieprzowy z kaszą gryczaną, wegetariańskie, podsmażane naleśniki z farszem serowo-ziemniaczanym- wszystko było imponujące. Do tego sałatki z kruchych liści, wiórków marchwi, słupki z surowych warzyw. Polane dressingiem miodowo-musztardowym. Posypane dużą ilością orzeszków ziemnych. Kosmos. Czy da się tym najeść? Ja, z moim wiecznym tasiemcem wychodzę w pełni najedzona, czasami nawet muszę coś zostawić.
Lunche podawane są od 12 do 16:30.

Co tam w karcie jeszcze piszczy? 

To, co zwraca największą uwagę w Wilczym, to rewelacyjne przystawki. Pasta z młodego groszku, szparagi z patelni czy hummus są przygotowywane z warzyw prosto z pola. To czuć w smaku. Dania z warzyw są chrupkie, soczyste i nasycone kolorami, takie jak być powinny. Inne pomysłowe przystawki jakie tam jadłam to podany w pucharku mus z kurzych wątróbek z duszonymi jabłkami i żurawiną. Do tego pieczony na miejscu ciemny chleb na zakwasie. Świetna była również dukkah podana z ciepłą pitą i dobrej jakości oliwą. Muszę wspomnieć również o przystawce, która została na stałe wpisana do zmieniającej się co miesiąc karty, bo goście tak bardzo ją pokochali.
Mam tu na myśli nanbanzuke. Są to podane w słoiczku kawałki łososia zamarynowanego w japońskiej słodko-kwaśnej zalewie wraz z warzywami. Do tego osobno czarny sezam do posypywania. Je się pałeczkami wyławiając ze słoika kąski i posypując sezamem wedle uznania. Danie to jest podawane na zimno.
Wśród dań głównych królują dość niestandardowe mięsa lub kawałki, takie jak baranina czy karczek wieprzowy. W karcie są również interesujące sałatki.
Desery są dwa lub trzy, w zależności od fantazji szefa kuchni. Z uznaniem wspominam egzotyczną wariację na temat creme brulee- chłodna, kwaśna galaretka hibiskusowa posypana kawałkami chałwy, która jest przed podaniem posypywana cukrem trzcinowym i opalana palnikiem.
Do picia polecam holenderskie kakao w wersji korzennej lub koktajl bananowy z dodatkiem kakao.

A na niedzielne śniadanie...

Weekendowe śniadania to również bardzo dobra oferta. Otwarty bufet w stylu all you can eat za 24 zł + americano. W cenę wliczone również danie z jajek, do wyboru: jajecznica, sadzone i jajko na twardo (lub na miękko, nie pamiętam... ale myślę, że obsługa nie miałaby problemu ze zrobieniem go "po Twojemu"). W bufecie sycące sałatki, pieczyste na zimno z sosami, pasty, hummus, tort twarogowy i moje ulubione pyszne kokosanki. Miód i masło orzechowe. Świeże pieczywo.
Śniadania serwowane są w sobotę i niedzielę od 10 do 14.

Co jeszcze?

Wystrój jest ciepły i dość domowy. Na szerokich ławach leżą poduszki i przytulanki. Z sufitu zwisają dekoracje wykonane z gałęzi. Stoliki są proste i czarne, bez udziwnień. Kolory Wilczego Głodu to czerń i czerwień. Lokal jest maleńki i bardzo dobrze oświetlony dzięki wielkim oknom wychodzącym na ulicę, tworzącym coś w rodzaju szklanej ściany.
Obsługa jest miła, choć radzi sobie różnie, zwłaszcza w porze największego ruchu. Widać, że kochają to co robią i mają pasję. Starają się otoczyć gości opieką i to doceniam.
W porze lunchu ciężko jest trafić na wolny stolik.

Za taką cenę nie zjecie w centrum tak smacznego i obfitego lunchu. Naprawdę polecam wizytę w Wilczym Głodzie.

Parę fotek ode mnie:


Papryka po marokańsku ze słodkimi rodzynkami i kuskusem


 Dorsz w cieście z sosem tatarskim i kaszą gryczaną.


Radosna konsumpcja. To różowe cudo to lunchowa lemoniada hibiskusowa.

Informacje:
Wilczy Głód, ul. Wilcza 29a, Warszawa
Czynny: pon 9:30-20, wt-czw 9:30-22, pt 9:30-23, sob 10-23, ndz 10-22
Można płacić kartą
W karcie są dania wegetariańskie oraz wegańskie
Ceny zazwyczaj 20-40 zł, 
Napoje bezalkoholowe, piwa, drinki
Oferta lunchowa pon-pt 12-16:30 cena: 22/23 zł
Oferta śniadaniowa sob-ndz 10-14 cena: 24 zł
Rezerwacja niewymagana

piątek, 7 marca 2014

Smaki dzieciństwa

Każdy z nas ma różne wspomnienia związane ze wczesnym dzieciństwem- z domem babci czy cioci. Zapachy, smaki, kolory. Wszystko to składa się na nasze wybory w przyszłości. Często te produkty, które źle nam się skojarzyły gdy byliśmy dziećmi odrzucamy w dorosłym życiu. Również odwrotnie- nagłe odkrycie jakiegoś zapomnianego smaku budzi w nas nostalgię. Więc dzisiaj tak też będzie- nostalgicznie.
Pierwsze lata swojego życia spędziłam na wsi. Ponieważ byłam pierwszym dzieckiem moich rodziców i absolutnym beniaminkiem w perspektywie całej rodziny, rozpieszczano mnie na wszelkie sposoby i dbano, żebym jadła jak najzdrowsze rzeczy (oczywiście do czasu kiedy nauczyłam się wyłudzać colę, słodycze i chipsy..). Mama z babcią prowadziły ogródek warzywny. Na podwórku rosły też porzeczki, wiśnie i czereśnie. Pod krzakami czereśni znajdowała się mała kępa dzikiego szczypiorku, po który zawsze wysyłała mnie prababcia, kiedy przygotowywała mi kanapki na drugie śniadanie. Dziś wiem, że były to najprostsze z najprostszych kanapek- kajzerki posmarowane majonezem (masła nie jem do dziś), z plasterkiem szynki. Posypane szczypiorkiem z ogrodu. Do tego niesamowicie przesłodzona herbata Assam w malutkiej szklance, którą ze względu na kształt nazywałam dzwoneczkiem. Żadna herbata nie smakuje tak jak tamta.
Latem babcia wychodziła na podwórko i wołała mnie, by wręczyć mi miseczkę chłodnej zupy owocowej. Makaron wstążki zalany kompotem truskawkowo-porzeczkowym. Czasami przysiadałam na kafelkach, którymi wyłożone były schodki przed domem i pałaszowałam swoją ulubioną zupę zacierkową. Kto dziś robi zacierkową i dlaczego tak rzadko? Czemu ta zupa jakoś zniknęła? W te letnie dni jadałam właśnie to albo rosół z żołądkami, które uważałam za przysmak. Posypany natką pietruszki, oczywiście.
Kontrowersji nie koniec, ponieważ moim ulubionym daniem z okresu dzieciństwa była wątróbka drobiowa z ryżem. No i gulasz z kurzych serduszek, który kocham miłością namiętną po dziś dzień. Czasem proszę mamę, żeby mi go ugotowała, ale poza mną jakoś nikt nigdy nie chce się skusić... Swoją drogą, mięso z serc jest bardzo wartościowe. To czysta tkanka mięśniowa, uboga w tłuszcz, bogata w żelazo, tania i bardzo smaczna. No i wygląda zdecydowanie lepiej niż np. ozorki. Boję się ich strasznie, ale znając anatomię języka myślę, że to może być naprawdę świetne mięso.
W każdym razie, nie było u mnie w domu imprezy bez sałatki z tuńczyka w jej najprostszej wersji. Kukurydza z puszki, tuńczyk z wody, bez zalewy (proporcja 2:1), majonez i dużo natki pietruszki. Najlepsza jest schłodzona. Nikomu nie udało się przekonać mnie, że jakikolwiek dodatek wzbogaca tę sałatkę. Papryka mi tam nie smakuje, a cebula drastycznie zmienia smak całości. W kwestii mojej ulubionej sałatki pozostaję purystką. No, tylko majonez wymieniłam na wersję light.
Skoro jesteśmy przy imprezach to wspominam też zarąbiste zapiekanki, na które przepis moja mama wzięła od swojej koleżanki, której rodzina się z nami przyjaźniła. Czasami sama je robię, bo są naprawdę pyszne. Pokrojona na dowolne kawałki bagietka, posmarowana masłem. Na górze farsz z duszonych tartych pieczarek, pociętej papryki zielonej i czerwonej, pokrojonej drobno szynki i cebuli. Do tego przyprawy i starty ser żółty. Brzmi średnio, smakuje bosko.
Jako dziecko w wieku szkolnym nie wyobrażałam sobie wakacji bez lodów z Danonków. Koniecznie morelowych, z kolorowymi plastikowymi patyczkami. Truskawkowych nie lubiłam, więc wciskałam je do zjedzenia młodszej siostrze. Opychałam się też blokiem czekoladowym z herbatnikami. Smakiem dzieciństwa jest również dla mnie hawajska na grubym cieście z Pizza Hut, która kojarzyła mi się bardziej z jakąś huczną okazją niż ze zwykłym fast foodem (do tego niezbyt wysokich lotów). Moja siostra, wieczny niejadek, była karmiona pokrojonymi na maciupkie kawałki kanapkami z szynką, serem i keczupem, które nazywaliśmy samochodami.
Jako, że byłam rozpieszczana, na kreatywność dorosłych nie mogłam narzekać, o nie. Babcia robiła dla mnie Muchomory- ścinała czubki jajek na twardo, po czym kładła na nie ścięte kawałki pomidora, które robiły za kapelusze. Dorodne kropki z majonezu wieńczyły dzieło, które z dziką radością pochłaniałam w ciągu dwóch sekund, kompletnie niezrażona ilością wysiłku jaki trzeba było w przygotowanie tej przekąski włożyć. Biegałam też po podwórku z paskami czerwonej papryki owiniętymi "szynką z komina" lub polędwicą sopocką. Tak, prawdziwa była ze mnie mademoiselle.
Czasem, kiedy smażę sobie jajka sadzone przypominam sobie jak robiła to moja babcia. Posypuję je wtedy suszonym majerankiem i wspominam te smaki. Jedliście kiedyś świeże rzodkiewki maczając je w cukrze co kęs? Niewiele znam osób, które odpowiedziałyby twierdząco, ale u mnie w domu to było całkowicie normalne. Cukier chrupał w zębach, rzodkiewka była słodko-ostra i soczysta.
Po dziś dzień jestem fanką odsmażanych kopytek mojej drugiej babci i jej niesamowitych podsmażanych pierogów ruskich podawanych na gorąco z naczynkiem pełnym zimnej śmietany. Pamiętam smak tortu urodzinowego, który kiedyś robiła dla mnie co roku. Co może być lepszego w czerwcu niż miękki biszkopt, lekki krem truskawkowy, świeże truskawki i galaretka?
Myślę sobie, że pewnego dnia powinnam spisać te wszystkie potrawy, które pamiętam jako smaki dzieciństwa. Spróbować je zbudować na nowo, w innej, nowoczesnej wersji. W końcu to moje kulinarne dziedzictwo, które miałoby szansę zaprocentować. A Wy, jakie dania wspominacie z łezką w oku?

obrazek dostępny na stronie asiafoodrecipe.com

piątek, 31 stycznia 2014

Nowości od Milki

Na Zachodzie, w pięknych krajach, które słyną z produkcji czekolady, Milka jest wyrobem czekoladopodobnym. Mieszkańcy Belgii nie za bardzo widzą sens w jedzeniu tego, co my wsuwamy na kilogramy i jesteśmy z tym szczęśliwi. Jako, że nie jestem czekoladową purystką, to ja również lubię sobie wciągnąć dobrą Milkę. A najlepiej w ogóle dwie tabliczki. Tym bardziej, że marka postanowiła obdarować nas nowymi połączeniami, które według mnie są GENIALNE. Ciężko mi wybierać, ale gdybym miała pokusić się o ranking milkowych nowości...

1. Milka Caramel
Ojej, ojej. Cienka warstwa pysznej, mlecznej czekolady, a w środku płynące, ciągnące się nadzienie ze złotego, lekko słono-ostro-słodkiego karmelu. W smaku przypomina mi jeden z ulubionych batoników z dzieciństwa- Dove. Jest to genialna kombinacja prostych rzeczy- niezłej czekolady i karmelu o odpowiedniej konsystencji.

2.Milka Oreo
Połączenie moich ulubionych markiz i czekolady Milka. Coś fantastycznego. Smakiem jest zbliżona do Kinder Niespodzianki, z tym, że jest przyjemnie chrupiąca. Biały krem jest słodki, mazisty i delikatnie waniliowy, a kawałków ciastek jest bardzo dużo. Sama przyjemność.

3.Milka Daim
Prosta rzecz, a cieszy. Czekolada plus chrupiące kawałki maślanego karmelu z migdałami. Zadziwiająco dużo kawałków karmelu. Naprawdę ich nie żałują. Dla fanów Daim- pozycja obowiązkowa, tak bardzo warto. Dobre są również XXL Cookies Daim (nawet jeszcze lepsze!!), za to Daim Snax- bardzo słabe.

Un grand désappointement. Bistro La Cocotte.

Po wielkiej przerwie świąteczno-sesyjnej spowodowanej wypadkami jakże losowymi, Maj wraca do gry. Nie myślcie, że próżnowałam przez ten cały czas.
To znaczy tak, właściwie na tym polegało moje zaangażowanie- w wolnym czasie leniuchowałam i jadłam pyszne rzeczy.
Żeby godnie zakończyć sesję wybrałam się z P na kolację Do nowo otwartego Bistro La Cocotte. Jako, że kuchnia francuska to moja ulubiona- oczekiwania miałam ogromne. Profil na facebooku i twitter zachęcał, zdjęcia były śliczne i okazało się, że ekipa inspiruje się przepisami Rachel Khoo. A przepisy Rachel Khoo to dobre przepisy...
Wystrój naprawdę ładny. Kraciaste, biało-czerwone obrusy, piękne, srebrne sztućce, nienagannie ułożone w zestawy. Przytulne piętrowe wnętrze. Niczego sobie, przyjazna atmosfera, brak zadęcia, tylko... cóż, brakowało mi tam tej pozytywnej energii, którą tchną miejsca takie jak Mr. Pancake czy La Chica Sandwicheria. Zabrakło radości i luzu. Było tylko poprawnie. Ale może zmieni się to w ciągu najbliższych tygodni, kiedy bistro się rozkręci. Obsługa nadal jest niezgrana i jakby trochę przestraszona. Mam nadzieję, że zaczną radzić sobie trochę lepiej.
A teraz o jedzeniu, bo przecież to jest najważniejsze. Zamówiłam boeuf bourginion i lemoniadę, a mój towarzysz pstrąga w papilotach i zimową herbatę. Lokal wciąż czeka na koncesję- gdyby nie to to grzane wino byłoby tu jak znalazł. Na deser oboje pokusiliśmy się o creme brulee.
Kolacja P wyglądała naprawdę dobrze- ryba podana w całości, w odpowiedniej temperaturze, pięknie pachnąca, lekko pokręcona ziołami. Do tego warzywna sałatka. Moja wołowina... cóż. Było to największe rozczarowanie wieczoru. Na wielkim, białym talerzu podano mi dwa niewielkie ziemniaki z wody, cztery czy pięć kawałków ładnie ugotowanej wołowiny w aromatycznym, winnym sosie i trójkątna grzanka z maślanej brioche z brzegiem udekorowanym siekaną natką pietruszki. Wyglądało to wszystko wspaniale, ale...
Mam 1,73 m i BMI 20. Jest ze mnie kawałek kobiety, nie da się ukryć. I lubię dobrze zjeść, kiedy jestem głodna. A byłam głodna. I zjadłam to cudeńko za 26 zł i DALEJ byłam głodna. Tym bardziej po ponad pół godzinnym oczekiwaniu na dania (nie mierzyłam czasu, bo zajęta byłam rozmową, ale czekaliśmy zbyt długo- myślę, że ok. 45 minut). Nie dało się tym absolutnie najeść, jak na danie główne porcja była wręcz skąpa. Zwłaszcza gdy okazało się, że 1/3 mięsa to sam tłuszcz, który odłożyłam sobie na bok. Nie wiem, jakoś nie jestem fanką zjadania galaretowatych kawałków tkanki tłuszczowej. Smakowo nie mogę niczego zarzucić ani sosowi ani grzance (która nawiasem mówiąc była najlepszą częścią dania).
Pstrąg prezentował się i wypadł o wiele lepiej. Był delikatny, soczysty, czuć było jędrne mięso o odpowiedniej konsystencji. Zazdrościłam.
Napoje były drogie i niezbyt wymyślne. W zeszłym tygodniu za 9 zł piliśmy grzany cydr w Meat Love. Podano nam pękate szklanki wypełnione gorącym cydrem, goździkami, laskami cynamonu i plasterkami jabłek. Pyszne to było. Tutaj, na herbatę zimową za 11 zł składa się napar, cztery goździki i miód. Bez szału, naprawdę. Tym bardziej, że pogodę mamy jaką mamy i możnaby się pokusić o jakieś eksperymenty z gorącymi napojami, a to jedyna taka pozycja w karcie (poza kawą). Lemoniada za 10 zł była pełną karafką wyciskanego soku z cytryny z wodą i cukrem. Smakowo zupełnie poprawna, porcja duża. Zabrakło mi lodu i ewentualnie jakichś dodatków- jak choćby liści mięty, tak jak w Bułkę przez Bibułkę. Odstręczały pływające w napoju pestki cytryny. Na plus- propozycja doniesienia dodatkowej szklanki dla mojego towarzysza, żebym mogła podzielić się swoją lemoniadą.
Najmocniejszy punkt programu, czyli deser. Jako psychofanka creme brulee i francuskich słodyczy w ogóle- nie mogłam się doczekać. Tylko to mogło uratować ten wieczór. I nie zawiodłam się. W ślicznych, kolorowych foremkach na stół wjechały porcje idealnie gładkiego kremu z piękną skorupką z przypalanego acetylenowym palnikiem cukru. Było to wspaniałe, cudowne, tres genial. Cena absolutnie adekwatna, byłam szczęśliwa.
Czy wrócę do Bistro La Cocotte? Być może. Na pewno nie w najbliższym czasie. Może lokal nabierze rozpędu, zacznie podawać więcej, szybciej, lepiej.
Co na plus? Wystrój, klimat, muzyka, smak i niewielka karta. Świeże jedzenie, przygotowywane na bieżąco. Dania dnia. Rewelacyjny creme brulee. Prawdziwie francuskie smaki- domowa, niewymyślna kuchnia.
Co na minus? Stosunek cena/wielkość porcji. Trochę nierozgarnięta obsługa. Brak tej specyficznej energii, która owiewa miejsca tworzone przez pasjonatów. Nieciekawe napoje. Zabrakło mi również typowego dla francuskich restauracji zwyczaju podawania darmowej wody i koszyka z pieczywem. To zawsze tworzy przyjemną, gościnną atmosferę.

Z racji chwilowego braku aparatu posłużę się zdjęciami z fb Bistro:


Boeuf bourginion z tą fantastyczną grzanką z brioche. W tle uroczy kraciasty obrus i koszyk na pieczywo.



Tatar z dodatkami. Wyglądał naprawdę zacnie. Kiedy tu wrócę na pewno go wypróbuję.

PS. Byłam tam głodna, że o 22 wpadłam do Vincent po reklamówkę francuskiego pieczywa. Wszystko zjadłam.

Jadłam w Bistro La Cocotte na ulicy Mokotowskiej 12. Ceny za danie główne wahają się w granicach 30 zł, za przystawkę- 20-25, za deser ok. 6-15 zł. Napoje- 10-11 zł. Dań wegetariańskich niewiele. Płatność tylko gotówką. Możliwość rezerwacji stolików.