Na Zachodzie, w pięknych krajach, które słyną z produkcji czekolady, Milka jest wyrobem czekoladopodobnym. Mieszkańcy Belgii nie za bardzo widzą sens w jedzeniu tego, co my wsuwamy na kilogramy i jesteśmy z tym szczęśliwi. Jako, że nie jestem czekoladową purystką, to ja również lubię sobie wciągnąć dobrą Milkę. A najlepiej w ogóle dwie tabliczki. Tym bardziej, że marka postanowiła obdarować nas nowymi połączeniami, które według mnie są GENIALNE. Ciężko mi wybierać, ale gdybym miała pokusić się o ranking milkowych nowości...
1. Milka Caramel
Ojej, ojej. Cienka warstwa pysznej, mlecznej czekolady, a w środku płynące, ciągnące się nadzienie ze złotego, lekko słono-ostro-słodkiego karmelu. W smaku przypomina mi jeden z ulubionych batoników z dzieciństwa- Dove. Jest to genialna kombinacja prostych rzeczy- niezłej czekolady i karmelu o odpowiedniej konsystencji.
2.Milka Oreo
Połączenie moich ulubionych markiz i czekolady Milka. Coś fantastycznego. Smakiem jest zbliżona do Kinder Niespodzianki, z tym, że jest przyjemnie chrupiąca. Biały krem jest słodki, mazisty i delikatnie waniliowy, a kawałków ciastek jest bardzo dużo. Sama przyjemność.
3.Milka Daim
Prosta rzecz, a cieszy. Czekolada plus chrupiące kawałki maślanego karmelu z migdałami. Zadziwiająco dużo kawałków karmelu. Naprawdę ich nie żałują. Dla fanów Daim- pozycja obowiązkowa, tak bardzo warto. Dobre są również XXL Cookies Daim (nawet jeszcze lepsze!!), za to Daim Snax- bardzo słabe.
piątek, 31 stycznia 2014
Un grand désappointement. Bistro La Cocotte.
Po wielkiej przerwie świąteczno-sesyjnej spowodowanej wypadkami jakże losowymi, Maj wraca do gry. Nie myślcie, że próżnowałam przez ten cały czas.
To znaczy tak, właściwie na tym polegało moje zaangażowanie- w wolnym czasie leniuchowałam i jadłam pyszne rzeczy.
Żeby godnie zakończyć sesję wybrałam się z P na kolację Do nowo otwartego Bistro La Cocotte. Jako, że kuchnia francuska to moja ulubiona- oczekiwania miałam ogromne. Profil na facebooku i twitter zachęcał, zdjęcia były śliczne i okazało się, że ekipa inspiruje się przepisami Rachel Khoo. A przepisy Rachel Khoo to dobre przepisy...
Wystrój naprawdę ładny. Kraciaste, biało-czerwone obrusy, piękne, srebrne sztućce, nienagannie ułożone w zestawy. Przytulne piętrowe wnętrze. Niczego sobie, przyjazna atmosfera, brak zadęcia, tylko... cóż, brakowało mi tam tej pozytywnej energii, którą tchną miejsca takie jak Mr. Pancake czy La Chica Sandwicheria. Zabrakło radości i luzu. Było tylko poprawnie. Ale może zmieni się to w ciągu najbliższych tygodni, kiedy bistro się rozkręci. Obsługa nadal jest niezgrana i jakby trochę przestraszona. Mam nadzieję, że zaczną radzić sobie trochę lepiej.
A teraz o jedzeniu, bo przecież to jest najważniejsze. Zamówiłam boeuf bourginion i lemoniadę, a mój towarzysz pstrąga w papilotach i zimową herbatę. Lokal wciąż czeka na koncesję- gdyby nie to to grzane wino byłoby tu jak znalazł. Na deser oboje pokusiliśmy się o creme brulee.
Kolacja P wyglądała naprawdę dobrze- ryba podana w całości, w odpowiedniej temperaturze, pięknie pachnąca, lekko pokręcona ziołami. Do tego warzywna sałatka. Moja wołowina... cóż. Było to największe rozczarowanie wieczoru. Na wielkim, białym talerzu podano mi dwa niewielkie ziemniaki z wody, cztery czy pięć kawałków ładnie ugotowanej wołowiny w aromatycznym, winnym sosie i trójkątna grzanka z maślanej brioche z brzegiem udekorowanym siekaną natką pietruszki. Wyglądało to wszystko wspaniale, ale...
Mam 1,73 m i BMI 20. Jest ze mnie kawałek kobiety, nie da się ukryć. I lubię dobrze zjeść, kiedy jestem głodna. A byłam głodna. I zjadłam to cudeńko za 26 zł i DALEJ byłam głodna. Tym bardziej po ponad pół godzinnym oczekiwaniu na dania (nie mierzyłam czasu, bo zajęta byłam rozmową, ale czekaliśmy zbyt długo- myślę, że ok. 45 minut). Nie dało się tym absolutnie najeść, jak na danie główne porcja była wręcz skąpa. Zwłaszcza gdy okazało się, że 1/3 mięsa to sam tłuszcz, który odłożyłam sobie na bok. Nie wiem, jakoś nie jestem fanką zjadania galaretowatych kawałków tkanki tłuszczowej. Smakowo nie mogę niczego zarzucić ani sosowi ani grzance (która nawiasem mówiąc była najlepszą częścią dania).
Pstrąg prezentował się i wypadł o wiele lepiej. Był delikatny, soczysty, czuć było jędrne mięso o odpowiedniej konsystencji. Zazdrościłam.
Napoje były drogie i niezbyt wymyślne. W zeszłym tygodniu za 9 zł piliśmy grzany cydr w Meat Love. Podano nam pękate szklanki wypełnione gorącym cydrem, goździkami, laskami cynamonu i plasterkami jabłek. Pyszne to było. Tutaj, na herbatę zimową za 11 zł składa się napar, cztery goździki i miód. Bez szału, naprawdę. Tym bardziej, że pogodę mamy jaką mamy i możnaby się pokusić o jakieś eksperymenty z gorącymi napojami, a to jedyna taka pozycja w karcie (poza kawą). Lemoniada za 10 zł była pełną karafką wyciskanego soku z cytryny z wodą i cukrem. Smakowo zupełnie poprawna, porcja duża. Zabrakło mi lodu i ewentualnie jakichś dodatków- jak choćby liści mięty, tak jak w Bułkę przez Bibułkę. Odstręczały pływające w napoju pestki cytryny. Na plus- propozycja doniesienia dodatkowej szklanki dla mojego towarzysza, żebym mogła podzielić się swoją lemoniadą.
Najmocniejszy punkt programu, czyli deser. Jako psychofanka creme brulee i francuskich słodyczy w ogóle- nie mogłam się doczekać. Tylko to mogło uratować ten wieczór. I nie zawiodłam się. W ślicznych, kolorowych foremkach na stół wjechały porcje idealnie gładkiego kremu z piękną skorupką z przypalanego acetylenowym palnikiem cukru. Było to wspaniałe, cudowne, tres genial. Cena absolutnie adekwatna, byłam szczęśliwa.
Czy wrócę do Bistro La Cocotte? Być może. Na pewno nie w najbliższym czasie. Może lokal nabierze rozpędu, zacznie podawać więcej, szybciej, lepiej.
Co na plus? Wystrój, klimat, muzyka, smak i niewielka karta. Świeże jedzenie, przygotowywane na bieżąco. Dania dnia. Rewelacyjny creme brulee. Prawdziwie francuskie smaki- domowa, niewymyślna kuchnia.
Co na minus? Stosunek cena/wielkość porcji. Trochę nierozgarnięta obsługa. Brak tej specyficznej energii, która owiewa miejsca tworzone przez pasjonatów. Nieciekawe napoje. Zabrakło mi również typowego dla francuskich restauracji zwyczaju podawania darmowej wody i koszyka z pieczywem. To zawsze tworzy przyjemną, gościnną atmosferę.
Z racji chwilowego braku aparatu posłużę się zdjęciami z fb Bistro:
Boeuf bourginion z tą fantastyczną grzanką z brioche. W tle uroczy kraciasty obrus i koszyk na pieczywo.
Tatar z dodatkami. Wyglądał naprawdę zacnie. Kiedy tu wrócę na pewno go wypróbuję.
PS. Byłam tam głodna, że o 22 wpadłam do Vincent po reklamówkę francuskiego pieczywa. Wszystko zjadłam.
Jadłam w Bistro La Cocotte na ulicy Mokotowskiej 12. Ceny za danie główne wahają się w granicach 30 zł, za przystawkę- 20-25, za deser ok. 6-15 zł. Napoje- 10-11 zł. Dań wegetariańskich niewiele. Płatność tylko gotówką. Możliwość rezerwacji stolików.
To znaczy tak, właściwie na tym polegało moje zaangażowanie- w wolnym czasie leniuchowałam i jadłam pyszne rzeczy.
Żeby godnie zakończyć sesję wybrałam się z P na kolację Do nowo otwartego Bistro La Cocotte. Jako, że kuchnia francuska to moja ulubiona- oczekiwania miałam ogromne. Profil na facebooku i twitter zachęcał, zdjęcia były śliczne i okazało się, że ekipa inspiruje się przepisami Rachel Khoo. A przepisy Rachel Khoo to dobre przepisy...
Wystrój naprawdę ładny. Kraciaste, biało-czerwone obrusy, piękne, srebrne sztućce, nienagannie ułożone w zestawy. Przytulne piętrowe wnętrze. Niczego sobie, przyjazna atmosfera, brak zadęcia, tylko... cóż, brakowało mi tam tej pozytywnej energii, którą tchną miejsca takie jak Mr. Pancake czy La Chica Sandwicheria. Zabrakło radości i luzu. Było tylko poprawnie. Ale może zmieni się to w ciągu najbliższych tygodni, kiedy bistro się rozkręci. Obsługa nadal jest niezgrana i jakby trochę przestraszona. Mam nadzieję, że zaczną radzić sobie trochę lepiej.
A teraz o jedzeniu, bo przecież to jest najważniejsze. Zamówiłam boeuf bourginion i lemoniadę, a mój towarzysz pstrąga w papilotach i zimową herbatę. Lokal wciąż czeka na koncesję- gdyby nie to to grzane wino byłoby tu jak znalazł. Na deser oboje pokusiliśmy się o creme brulee.
Kolacja P wyglądała naprawdę dobrze- ryba podana w całości, w odpowiedniej temperaturze, pięknie pachnąca, lekko pokręcona ziołami. Do tego warzywna sałatka. Moja wołowina... cóż. Było to największe rozczarowanie wieczoru. Na wielkim, białym talerzu podano mi dwa niewielkie ziemniaki z wody, cztery czy pięć kawałków ładnie ugotowanej wołowiny w aromatycznym, winnym sosie i trójkątna grzanka z maślanej brioche z brzegiem udekorowanym siekaną natką pietruszki. Wyglądało to wszystko wspaniale, ale...
Mam 1,73 m i BMI 20. Jest ze mnie kawałek kobiety, nie da się ukryć. I lubię dobrze zjeść, kiedy jestem głodna. A byłam głodna. I zjadłam to cudeńko za 26 zł i DALEJ byłam głodna. Tym bardziej po ponad pół godzinnym oczekiwaniu na dania (nie mierzyłam czasu, bo zajęta byłam rozmową, ale czekaliśmy zbyt długo- myślę, że ok. 45 minut). Nie dało się tym absolutnie najeść, jak na danie główne porcja była wręcz skąpa. Zwłaszcza gdy okazało się, że 1/3 mięsa to sam tłuszcz, który odłożyłam sobie na bok. Nie wiem, jakoś nie jestem fanką zjadania galaretowatych kawałków tkanki tłuszczowej. Smakowo nie mogę niczego zarzucić ani sosowi ani grzance (która nawiasem mówiąc była najlepszą częścią dania).
Pstrąg prezentował się i wypadł o wiele lepiej. Był delikatny, soczysty, czuć było jędrne mięso o odpowiedniej konsystencji. Zazdrościłam.
Napoje były drogie i niezbyt wymyślne. W zeszłym tygodniu za 9 zł piliśmy grzany cydr w Meat Love. Podano nam pękate szklanki wypełnione gorącym cydrem, goździkami, laskami cynamonu i plasterkami jabłek. Pyszne to było. Tutaj, na herbatę zimową za 11 zł składa się napar, cztery goździki i miód. Bez szału, naprawdę. Tym bardziej, że pogodę mamy jaką mamy i możnaby się pokusić o jakieś eksperymenty z gorącymi napojami, a to jedyna taka pozycja w karcie (poza kawą). Lemoniada za 10 zł była pełną karafką wyciskanego soku z cytryny z wodą i cukrem. Smakowo zupełnie poprawna, porcja duża. Zabrakło mi lodu i ewentualnie jakichś dodatków- jak choćby liści mięty, tak jak w Bułkę przez Bibułkę. Odstręczały pływające w napoju pestki cytryny. Na plus- propozycja doniesienia dodatkowej szklanki dla mojego towarzysza, żebym mogła podzielić się swoją lemoniadą.
Najmocniejszy punkt programu, czyli deser. Jako psychofanka creme brulee i francuskich słodyczy w ogóle- nie mogłam się doczekać. Tylko to mogło uratować ten wieczór. I nie zawiodłam się. W ślicznych, kolorowych foremkach na stół wjechały porcje idealnie gładkiego kremu z piękną skorupką z przypalanego acetylenowym palnikiem cukru. Było to wspaniałe, cudowne, tres genial. Cena absolutnie adekwatna, byłam szczęśliwa.
Czy wrócę do Bistro La Cocotte? Być może. Na pewno nie w najbliższym czasie. Może lokal nabierze rozpędu, zacznie podawać więcej, szybciej, lepiej.
Co na plus? Wystrój, klimat, muzyka, smak i niewielka karta. Świeże jedzenie, przygotowywane na bieżąco. Dania dnia. Rewelacyjny creme brulee. Prawdziwie francuskie smaki- domowa, niewymyślna kuchnia.
Co na minus? Stosunek cena/wielkość porcji. Trochę nierozgarnięta obsługa. Brak tej specyficznej energii, która owiewa miejsca tworzone przez pasjonatów. Nieciekawe napoje. Zabrakło mi również typowego dla francuskich restauracji zwyczaju podawania darmowej wody i koszyka z pieczywem. To zawsze tworzy przyjemną, gościnną atmosferę.
Z racji chwilowego braku aparatu posłużę się zdjęciami z fb Bistro:
Boeuf bourginion z tą fantastyczną grzanką z brioche. W tle uroczy kraciasty obrus i koszyk na pieczywo.
Tatar z dodatkami. Wyglądał naprawdę zacnie. Kiedy tu wrócę na pewno go wypróbuję.
PS. Byłam tam głodna, że o 22 wpadłam do Vincent po reklamówkę francuskiego pieczywa. Wszystko zjadłam.
Jadłam w Bistro La Cocotte na ulicy Mokotowskiej 12. Ceny za danie główne wahają się w granicach 30 zł, za przystawkę- 20-25, za deser ok. 6-15 zł. Napoje- 10-11 zł. Dań wegetariańskich niewiele. Płatność tylko gotówką. Możliwość rezerwacji stolików.
Subskrybuj:
Posty (Atom)